jest 09/11/2020, niedziela. Węgrzyna 14/3. Gdańsk.
czy jest możliwy powrót z piekła?
spacerowałam po nim od lat. nie wiedziałam dlaczego.
dopóki nie okazało się,
że to ja jestem piekłem.
zamknięta w tych korytarzach z których nie ma wyjścia. nie chcę śmierci, tak się wydaje jakby nic nie mogło dać ukojenia. chyba, że stapianie się ze swoją istotą.
z piekłem.
odczuwanie go głęboko. zgadzanie się, z faktem, że istnieje, i jest w środku, żywe i parzące. pochłaniające.
ludzie najczęściej udają, że go nie ma. zagłuszają je. tłumaczą sobie, inni ludzie im tłumaczą. terapie. przykrywa je świat, pozornego nieba.
udekorowany, namalowany, wyciszony, wyreżyserowany, oświecony, codzienny, pijany, sprozakowany.
to wspaniałe, że ciągle są na to sposoby. ludzie je po prostu mają, i ja miałam. do momentu kiedy kurtyna nie zaczęła opadać.to naturalne, że szuka się sposobów, żeby uciec, złapać jakiś bieg, sens. żeby chociaż na chwilę nie być tu gdzie się jest. w tym swoim piekle. zdecydowałam, że nie chcę ukrywać przed sobą emocji. ze światem mam jeszcze trochę problem. chciałam zacząć od siebie. to co znalazłam przeraża mnie.
boję się spoglądać w lustro, przyznawać się do tego,
że nikt nigdy mnie nie kochał, sama siebie nie kochałam.
że nikt nigdy nie chciał mojej prawdziwej obecności, i ja nie chcę też niczyjej, łącznie ze swoją.
że najbardziej na świecie pragnę zniknąć, tak samo jak chcę żeby zniknął ten świat.
dochodzę do ściany, takiej przy której nie będę ukrywać żadnych emocji, dam się zrozumieć, i jednocześnie nienawidzę tego momentu, i go nie chcę. przychodzą takie dni jak dziś. po obudzeniu wszystko pozornie jest dobrze, scenariusz się powtarza, budzę się sama. cieszę się, i myślę o tym dlaczego sama. dlaczego tego chcę, i dlaczego tak bardzo jednocześnie nienawidzę budzić się sama. wstaję, stawiam wodę na kawę. piję gównianą rozpuszczalkę, przecież nie ma dla kogo robić dobrej kawy. w dobrej kawie, chodzi o obecność. a tu nikogo nie ma, prawie nie ma też mnie. otwieram balkon, odpalam papierosa, patrzę w telefon, wiadomość, dwie. wkurwia mnie to, że są takie a nie inne, że są dwie, że są, albo że nie ma ich więcej. ale są, nie od tej osoby, na którą czekam. którą kocham, i której nienawidzę. nie ma. dwie godziny później, okazuje się, że jest 15:00. nic nie jadłam, poszły dwie kawy. i z 10 papierosów, a ja siedzę w piżamie, dekadencko przemarznięta. jest listopad, a balkon otwarty. mieszkanie i tak zadymione. jem, owsiankę, coś leci w tle. nie wiem za co się zabrać. szkoda, że nie siedzę dalej w piżamie. nie wiem co robię kolejnych kilka godzin, telefon do siostry, mamy. nic nowego, no to tak jak u mnie, random nadchodząca śmierć. czekam na mój ulubiony program. zaczyna się o 20. jestem w złym stanie, widzę, że ludzie żyją, są sobą, otaczają się jakimś życiem, coś próbują robić. to samo w innych internetach, ładne światy, jakieś próby. mi się nawet po wino nie chce wyjść z domu. coś miałam robić, ale coś znowu paraliżuje mnie w środku. czytam jedno zdanie, uruchamia się lawina i jedziemy. znajduję odpowiedzi, że przecież nikt mnie nigdy nie kochał, jak miałoby być w moim życiu miejsce dla kogokolwiek? kiedy jest się beznadziejnością. utracone pasje, brak chęci do kontaktu, brak sił na konfrontacje, wieczne jakby wkurwienie nie wiadomo na co i kogo. niechęć do kontaktu z kimkolwiek. uprzytamnianie sobie w każdej minucie, że brak jakichkolwiek umiejętności, brak chęci. niby jest jakaś głowa, wsparta na ramionach, ale tak jakby jej nie było. za to są oczy, służące głównie do wylewania łez. i wylewam je, kolejnych kilka godzin. nadchodzi 1:00, nic się nie wydarza, wjeżdża za to 6 kawa, tak o 1:00. piszę to wszystko, i myślę, że kupienie termoforu było najlepszą życiową decyzją. nie ma ciała które mogłoby i chciało dogrzać. za to kawałek ciepłej gumy, która ratuje mnie przed własnym chłodem. nie będę się dzisiaj kąpać. zasnę w tym super mieszkaniu, z bolącymi oczami. ale jeszcze nie teraz, dopiję kawę, i parę pasjansów później pomyślę, że bez sensu tracę prąd w babcinej lampie. niech świat się wali, prawa kobiet łamią, pis wypierdala, a ja popatrzę w sufit, leżąc po jednej stronie łóżka i wyobrażając sobie, że po tej drugiej ktoś właśnie zapragnął mnie przytulić. dwie łzy, albo dwieście przecież nadal mam 13 lat żeby sobie wyobrażać, że ktoś może zapragnąć mnie przytulić. dobre sobie, przecież boję się ludzi i nie chcę, żeby ktoś widział, że denerwuję się rano że żyję. nie chcę przecież, budzić się o 14:00 pokazując, że jestem nieudacznikiem świata, bo wolę leżeć niż spacerować nad morzem, albo kogoś kochać i z nim spacerować lub leżeć. spacer jest tu najmniej istotny. chyba, że to samotny spacer gdzieś gdzie nie będzie niczego i nikogo dookoła. nawet mnie.
jesteś taka mądra, poetyczna, i głęboka. nikt nigdy nie rozumie do końca co chcesz powiedzieć, dociera na różnych poziomach, używasz adekwatnych, celnych i mistycznych metafor, używasz takich, żeby nie przyznać się, że jest tak strasznie chujowo. że ktoś wykorzystał twoje uczucia, twoją wiarę w coś głębokiego, że nigdy się nie liczyłaś, że zawsze ustępowałaś- bo był ktoś ważniejszy, albo słabszy, albo wiedziałaś, że nic nie możesz zmienić. że takie sytuacje nie wydarzają się pierwszy raz, że znasz ten stan, ale coraz gorzej go znosisz, że być może to ostatni raz kiedy jeszcze masz siłę cokolwiek znosić. życie to nie ma być kurwa "znoszenie".
a może właśnie ma/ miało.
1:29/dopijam kawę i dobranoc.