piątek, 29 lipca 2011

kompot z porzeczek.

wolę żyć w krainie marzenia, nierelaności w którą wierzę i którą chcę uczynić rzeczywistością.
niezależnie od tego że nikt inny nie widzi tego co ja. wcale nie musi. szczęście warto osiągnąć w swoim wymiarze, mój jest fantazyjny, kolorowy, takie jest wszystko o czym kiedykolwiek malowałam.
czasem dochodzi do mnie, że głupiutka jestem, i naiwna.
dlaczego wydaje mi się, że jest inaczej?
wygodniej byłoby zamknąć się w pokoju swojej głowy i zniknąć, albo nie dawać swojej wrażliwości.

mógłby raz zaboleć czyjejś wrażliwości szczerej brak.

czasem zupełnie nie chce mi się wierzyć we wrażliwość. czasem mam wrażenie, że samymi myślami robię sobie największą krzywdę. tylko gdzie jest ktoś obok? możliwe, że nie ma wcale żadnego obok. jest tylko trawa, której można się wyżalić.
nie znam kogoś kto miałby w sobie więcej sprzeczności.
tak bardzo chciałabym być uzależniona tylko od siebie. i żeby moje szczęście, było uzależnione ode mnie. chociaż jak każde pojęcie semantyczne, szczęście związane jest ze społeczeństwem, z jego ogólnie pojętą definicją. czy żyjąc poza światem musiałabym szukać wytłumaczenia dla tego słowa, jego znaczenia, i w końcu dopiero szukać możliwej w moim wymiarze drogi jego odczuwania.
ze "szczęścia" robi się męka.
faktem natomiast jest, że czuję.


marzę o muzyce i tańcu.
bo to chyba synonimy mojego pojęcia szczęście.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz